Hej!:)
Kilka miesięcy po wojnie z Gają Obóz wraca do normalności... Z niewielką pomocą osób, którym zależy na tym bardziej niż innym;)
Jaki sposób na szybką i bezbolesną śmierć wymyślili sobie bracia Hood tym razem?
W jakich kolorach jest Nico do twarzy?
Miłego czytania!
(Inspirujący mnie obrazek owszem, jest, ale na końcu - inaczej zaspojlerowałby Wam końcówkę;) )
- Ależ jest! - Travis Hood radośnie szczerzył zęby, nie przestając obsypywać syna Hadesa kolorowym konfetti.
- Dlaczego nie możecie się przyczepić do kogoś innego?
- Nikt inny nie wygląda w czerwonym i niebieskim tak dobrze, jak ty!
Nico westchnął i zacisnął usta. Miał ochotę wezwać kilku nieumarłych żołnierzy i kazać im zatrzymać braci Hood w Podziemiu przynajmniej do końca dnia, ale to byłaby przesada.
Nie. To nie byłaby przesada. Po prostu odpłaciłby im pięknym za nadobne. Ale Chejron patrzył.
Chłopak przymknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył, że zdziwieniem zauważył, że kolorowy deszcz ustał. Powoli obrócił się - był sam. Nie do końca wierzył w to, że te pomioty szatana dały mu spokój, ale i tak chciał usunąć się z ich pola widzenia tak szybko i na tak długo, jak to tylko możliwe.
Ten dzień jakimś cudem zawsze przechodził dla niego bez echa. W poprzednich latach w kwietniu albo był uwięziony w kasynie Lotos, albo siedział w Podziemiu, albo podróżował po świecie - sam, zawsze sam, więc mając święty spokój. Ale nie. Nie tym razem. Kiedy jakiś czas po pamiętnym pierwszym sierpnia Will Solace wreszcie wypuścił go ze szpitala, Nico mógł odejść z Obozu. Pewnie nawet powinien. Jednak nie chciał.
To, co czuł, było dla niego tak dziwne, tak nowe, że nawet po tak długim czasie ciężko mu było się we własnych uczuciach zorientować. Te kilka lat, podczas których główne miejsce w jego życiu zajmował Percy Jackson, nijak nie przygotowało go na coś... takiego. Na coś zupełnie pozbawionego zawiści, nienawiści do siebie i do tej drugiej osoby, niepewności duszącej w zarodku każdą chęć działania. To było inne. Will był inny. Will traktował Nico zupełnie inaczej niż Percy i syn Hadesa musiał przyznać, także ku swojemu zaskoczeniu, że bynajmniej mu to nie przeszkadza.
To była dziwna relacja. Nawet bardzo dziwna, jak na przyjaciół.
Chłopak otrząsnął się z myśli, które (znowu) pobiegły zupełnie innymi torami niż powinny. Wciąż mając się na baczności dotarł do domku numer trzynaście i z ulgą zatrzasnął za sobą drzwi.
To było pierwsze Prima Aprilis, do którego obchodzenia został zmuszony i zdecydowanie najgorsze Prima Aprilis w jego życiu.
Dzieci Hermesa działały od samego rana, a najgorsi byli bracia Hood. Jak dwa złośliwe chochliki, już o szóstej rano przemierzali cały Obóz, malując kwiatki na drzewach driad, podmieniając miecze, tarcze i oszczepy z areny na plastikowe atrapy czy wrzucając włączone budziki do domku Hypnosa.
Kiedy Nico przyszedł na śniadanie, większość osób próbowała wydobyć ze swoich talerzy kolorowe papierki. Na ten widok chłopak zrezygnował z jedzenia i uciekł do szpitala, gdzie braciom nie udało się jeszcze dostać. Przeczekał tam kilka chwil i postanowił wrócić do siebie, ale tuż za progiem czekali denerwujący żartownisie z dużą ilością denerwującego konfetti.
Odetchnął z ulgą i upewnił się, że dokładnie zamknął drzwi. W środku było ciemno, ale nie dlatego, że – jak wiele osób myślało – dzieci Hadesa były lubującymi się w mroku emo-satanistami. Po prostu Nico wciąż nie odsłonił okien. Rano zwyczajnie mu się nie chciało, teraz też nie miał na to ochoty. Ostatnie, czego by sobie życzył, to któryś z braci Hood zaglądający przez szybę do jego azylu.
Nie włączając światła - jego oczy zdążyły się już przyzwyczaić do ciemności – przeszedł przez pokój, mijając kilka krzeseł, stół i sporą szafę i usiadł na jednym z łóżek.
W sumie mógłby stąd nie wychodzić. Jest grupowym swojego domku, sam układa sobie plan zajęć na dany dzień.
Nie, musi wyjść. Chejron i Will coś mu zrobią, jeśli oleje kolejny dzień. Od kiedy di Angelo został pełnoprawnym i stałym mieszkańcem Obozu Herosów, zaczęto od niego wymagać uczestniczenia w zajęciach, bitwach o sztandar i inspekcjach czystości.
Akurat bez tego mógłby się obejść.
Jęknął i zwlókł się z łóżka. Może pójdzie na arenę, przynajmniej będzie mógł się wyżyć na manekinach. A, przy odrobinie szczęścia, także na innych ludziach.
Po drodze rozglądał się uważnie, ale nigdzie nie dostrzegł Travisa ani Connora. Sądząc po minach pozostałych obozowiczów, oni też nie wiedzieli, co o tym myśleć.
Na arenie roiło się od nastolatków o blond włosach i jasnych oczach.
- Malcolm. – Nico zatrzymał się na skraju areny i zaczekał, aż drugi chłopak wypruje flaki, tudzież siano, z kolejnej kukły.
- Cześć! – Lekko dyszał, gdy przywoływał do siebie syna Hadesa ruchem ręki. – Masz dość dzieci Aresa?
- Walka z nimi na dłuższą metę niewiele daje. – Nico skrzywił się nieznacznie. – Chyba tylko ćwiczy mięśnie. Machają tymi mieczami, jakby młócili cepem.
Malcolm roześmiał się cicho, a jego kolejne zdanie niemal utonęło w szczęku broni dobiegającym z dookoła.
- Więc przyszedłeś na lekcję szermierki? Chcesz się zmierzyć z synem bogini walki i mądrości? – Uśmiechał się, ale jednocześnie zmrużył oczy, jakby już zaczął oceniać przeciwnika.
- A ty chcesz się zmierzyć z Królem Upiorów?
- Walczyłem z poplecznikami Pana Czasu, potem z potworami Śpiącej Pani. Nie wystraszysz mnie, di Angelo.
Nico uniósł lekko kąciki ust i przyjął pozycję. Przez chwilę obserwował drugiego chłopaka.
Stygijskie żelazo przecięło powietrze i ze szczękiem zatrzymało się na ostrzu z niebiańskiego spiżu.
Syn Hadesa bardzo szybko zorientował się, że Malcolm rzeczywiście walczy inaczej niż, dajmy na to, Clarisse. Jego ruchy były bardziej oszczędne, dokładniej wymierzone. Odparcie takich ataków wymagało jednak równie dużej siły i takiej samej, jeśli nie większej, koncentracji.
Żaden z dwóch walczących nie miał zbroi ani tarczy. Malcolm był sporo wyższy, ale miał trochę krótszy miecz, przez co musiał podchodzić bliżej, by dosięgnąć swojego przeciwnika. Mimo tego Nico wcale nie czuł się, jakby miał przewagę.
Minuty mijały, walczący wymieniali kolejne ciosy. Coraz więcej otaczających ich dzieci Ateny kończyło swoje pojedynki i formowało okrąg wokół swojego grupowego i jego przeciwnika.
Walczyli wciąż tak samo zażarcie, żaden nie wyglądał na zmęczonego, żaden też nie zamierzał odpuszczać, zupełnie jakby byli najgorszymi wrogami. W pewnej chwili Malcolm uśmiechnął się ledwo widocznie.
- Dobrze walczysz… synu Hadesa. – Dyszał, ale nie zwalniał ruchów. – Brakowało mi… takich walk…
- Od ostatniej bitwy – dokończył młodszy chłopak. Jemu także składanie pełnych zdań sprawiało pewną trudność. – Mi też… synu Ateny.
Nico zamarkował cios z prawej, w ostatniej chwili zmieniając tor ruchu ostrza i tnąc od dołu w przedramię Malcolma. Blondyn jednak zorientował się w jego zamiarach wystarczająco szybko i odbił miecz zbliżający się do jego skóry. Nico spodziewał się tego i odskoczył, jednak zachwiał się lekko.
To wystarczyło. Grupowy domku Ateny ryzykownie, całym ciałem rzucił się naprzód i mocno uderzył płazem miecza w rękojeść przeciwnika. Stygijskie żelazo upadło na piasek.
Przez kilka chwil obaj po prostu stali, opierając dłonie na kolanach i dysząc ciężko.
Nico jako pierwszy uniósł głowę.
- Gratulacje, synu Ateny.
Malcolm też się wyprostował.
- To była dobra walka. Dziękuję. Przerwa! – zarządził, odwracając się do swojego rodzeństwa.
Obaj grupowi podeszli do skraju areny, gdzie na stolikach przygotowane były butelki z wodą.
- Ja już pójdę – mruknął Nico, gdy ugasili pragnienie. – Dzięki, do zobaczenia.
- Cześć – rzucił blondyn w jego stronę i odwrócił się do reszty nastolatków. – No, koniec odpoczywania, wracamy do ćwiczeń!
Syn Hadesa nie przyglądał się dłużej, zszedł z areny i wrócił do siebie.
Nie miał siły nawet na zapalenie jakiejś lampy, uznał, że kilka promieni słonecznych wpadających przez szpary między zasłonami da dość światła, by nie zabił się o własne nogi.
W pomieszczeniu pachniało dworem. Co prawda nie pamiętał, aby otwierał okno, ale doszedł do wniosku, że to nawet lepiej. Zresztą i tak nie chciałoby mu się go zamykać.
Złapał pierwsze lepsze ciuchy z szafy i od razu poszedł pod prysznic.
Gdy projektował swój domek kilka lat temu, zadbał o to, by była w nim w pełni wyposażona łazienka, a nie tylko toaleta i umywalka, jak w pozostałych (z wyjątkiem domku Afrodyty, oczywiście tamtejsze nastolatki już lata temu wyprosiły u Chejrona własny prysznic).
Po kwadransie wyszedł z łazienki kompletnie ubrany i z kosmykami wilgotnych włosów opadającymi na twarz.
Nadal nie odsłaniając okien – po co, skoro już wychodzi? – wyłączył światło w łazience i skierował się do drzwi.
Chciał coś zjeść. I iść spać. Ponieważ nie mógł teraz zrobić ani jednego, ani drugiego, postanowił przejść się na plażę. Przesiadywanie tam weszło mu już w nawyk, chociaż od kilku miesięcy było pozbawione tego drugiego dna.
Znajomy głos zatrzymał go w połowie drogi.
- Nico!
Oberwie mi się, nie oberwie?, przemknęło mu przez myśl, gdy się odwracał.
- Will.
Zmierzył nowoprzybyłego wzrokiem. Jasne loki tworzyły malowniczy nieład nad opaloną twarzą, błękitne oczy z uwagą patrzyły na młodszego chłopaka. Jednocześnie dało się w nich dostrzec te unikalne, wesołe błyski.
- Miałeś się nie przemęczać.
- Nie przemęczam się, Will. – Po raz kolejny ze zdziwieniem zauważył, że nadopiekuńczość ze strony akurat tej osoby nie przeszkadza mu aż tak bardzo. Uśmiechnął się lekko.
- A to przed chwilą na arenie, to było co?
- Walka na miecze. Możemy spróbować jutro, jeśli chcesz.
- Nico. – Will westchnął. – Dopiero co przestałeś znikać, możesz choć trochę na siebie uważać?
- Wyszedłem ze szpitala kilka miesięcy temu. Poza tym – nie pozwolił dojść blondynowi do głosu – nie podróżuję cieniem. Ani nie wzywam nieumarłych. Jestem grzeczny, tak jak chciałeś.
Solace znowu westchnął cierpiętniczo i złapał Nico za rękę, a potem pociągnął w sobie tylko znanym kierunku.
Ciągle robił takie rzeczy, co z początku wprawiało Nico w ogromne zakłopotanie, ale z czasem przestało mu przeszkadzać, a nawet zaczął za tym tęsknić – za dłonią blondyna w jego dłoni, za ramieniem obejmującym jego plecy podczas ogniska. To było… nowe. Trochę dziwne. I wcale nie bolało.
- Gdzie ty mnie ciągniesz?
- Musisz się czegoś napić.
- Piłem już, Will, dajże mi spokój. – Zatrzymał się i pociągnął drugiego chłopaka w swoją stronę.
W następnej chwili obaj musieli odskoczyć, bo przed nimi przebiegł Travis Hood, ścigany przez Piper McLean.
- Ty idioto! – wrzeszczała. – Masz w tej chwili oddać Lacy ubrania! – Po kilkunastu metrach dopadła go, przewróciła i przyparła do ziemi. – Zdjąć ze ścian plakaty mojego ojca! I dać Drew… Chociaż… - przerwała i przykucnęła, głęboko zamyślona. Travis nadal nie śmiał się ruszyć. – Chociaż… Nie, nie musisz jej dawać żadnej innej farby do włosów. W czerwonym jest jej akurat nie do twarzy. Tylko ani słowa o tym, jasne?
- Pipes! – Od strony domków nadchodził Jason, a spore, pierzaste skrzydła doczepione z tyłu jego t-shirta trzęsły się wściekle w rytm jego kroków. – Widziałaś gdzieś… O, już go znalazłaś.
- Co ty masz na plecach? – Will zmrużył oczy. Przygryzł wargę, by się nie roześmiać.
- Dokleili takie na każdej mojej koszulce. – Syn Jupitera utkwił wzrok w leżącym na ziemi chłopaku. – Więc uważasz, że moja umiejętność latania jest zabawna?
Niepokojący uśmiech rozjaśnił nagle jego twarz.
- Pipes, pozwolisz?
Dziewczyna spojrzała uważnie na swojego chłopaka, a po chwili uśmiechnęła się w identyczny sposób.
- Ależ oczywiście, proszę bardzo.
W tym momencie Will pociągnął Nico dalej. Maszerowali przy akompaniamencie wrzasków syna Hermesa, którego Jason unosił właśnie kilkadziesiąt metrów w górę. Wszyscy znajdujący się na ziemi przerywali to, co akurat robili i ze śmiechem pokazywali sobie dwóch latających nastolatków. Connora nigdzie nie było widać.
Will nie zwracał na to większej uwagi.
- Mogę wiedzieć, gdzie ty mnie prowadzisz? – Nie wytrzymał w końcu Nico. Zbliżali się już do kantyny, ale też do rzeki i skałki wspinaczkowej. Po chwili wszystko okazało się jasne. Solace wprowadził szatyna do jadalni i niemal siłą posadził go na najbliższej ławce.
- Clarisse nie będzie zadowolona, jeśli zobaczy, że tu siedzę – zauważył młodszy z chłopaków, najbliższą ławką okazałą się bowiem ta przy stole dzieci Aresa. – Po co ty mnie tu przytargałeś, na Hadesa? Obiad będzie za godzinę.
- Wiem. – Will rzucił mu butelkę z jakimś napojem. – Proszę, uzupełnisz sobie minerały.
- Nie lubię energetyków. Nie mogę po prostu napić się wody?
- Nie – brzmiała odpowiedź. - Zresztą to nie napój energetyczny, tylko izotoniczny. Tu masz elektrolity, witaminy i parę innych, akurat dla ciebie.
- Ta, jasne – sarknął Nico, ale otworzył butelkę i pociągnął łyk intensywnie niebieskiego płynu. Skrzywił się lekko, czując chemiczny smak.
- Tyle lepszych rzeczy – marudził. – Woda, soki, nawet kawa. Zbożowa, ale zawsze. – Wskazał na niewielki stolik zastawiony najróżniejszymi napojami, do których każdy obozowicz miał stały dostęp. – A tym mi każesz pić izotoniki…
- Nie narzekaj, będziesz zdrowszy. – Syn Apolla podszedł i zwichrzył mu włosy. Nico uciekł spod jego ręki, przewracając oczami. – Zalecenie lekarza.
- Zobaczysz, kiedyś ty się rozchorujesz i to ja będę cię zamęczać bzdurnymi „zaleceniami lekarza”.
- Trzymam cię za słowo. – Niespodziewanie Will pochylił się i cmoknął drugiego chłopaka w policzek. – Ja muszę lecieć, Daniel od Hefajstosa zmiażdżył sobie wszystkie palce lewej dłoni podczas pracy w kuźni. Trzeba dać mu kolejną dawkę ambrozji… Idziesz ze mną?
- Och. Życz mu zdrowia, ja chyba… - zastanowił się – pójdę na plażę, chciałem tam trochę posiedzieć…
- Jasne – uśmiechnął się syn Apolla.
- Nie jesteś zły, prawda? – To była kolejna rzecz, która dziwiła Nico: nagle zaczął przejmować się tym, by kogoś nie urazić. Jak dotąd dbał w ten sposób tylko o Hazel… i o Reynę. – Mam dość szpitala po tym, jak ktoś przetrzymał mnie tam trzy tygodnie…
- Rozumiem! – Solace uniósł ręce i cofnął się, jakby był obrażony, ale oczy mu się śmiały. – Do zobaczenia na obiedzie.
- Cześć.
Syn Hadesa odprowadził blondyna wzrokiem, ale tamten nie odwrócił się. Nico westchnął, potarł policzek i zaraz opuścił rękę. Obrócił pustą już butelkę w dłoniach. Wychodząc z kantyny, wrzucił ją do kosza.
Na zewnątrz wszystko wyglądało jak zwykle. Piper i Jason zniknęli, podobnie jak obaj bracia Hood. Nico miał nadzieję, że już się znudzili, ale bardziej prawdopodobne było, że po prostu przyczaili się gdzieś i czekali, aż reszta obozowiczów poczuje się bezpieczniej.
Pogoda powoli pogarszała się; mimo że słońce cały czas świeciło, wiatr się wzmagał, przez co robiło się coraz chłodniej.
Syn Hadesa zmienił nieco swoje plany i ruszył w kierunku trzynastki, by przebrać się z bluzy w swoją starą kurtkę pilotkę.
Zmienił swoje plany raz jeszcze, gdy wszedł do swojego domku i zapalił w nim światło.
Po kilku sekundach drzwi do trzynastki otworzyły się gwałtownie i wypadł z nich ciemnowłosy chłopak. Szedł szybkim krokiem, niemal biegł, jego oczy ciskały błyskawice, a ludzie, których mijał, aż się wzdrygali, przejęci nagłym chłodem.
Nico z furią wpadł do domku Hermesa.
- Gdzie są Hoodowie?! – wrzasnął.
Kilkanaście osób zatrzymało się w pół kroku.
- Tu ich nie ma – powiedziała nieśmiało jakaś dziewczyna po kilku sekundach ciszy.
Chłopak zniknął z domku równie szybko, jak się w nim pojawił.
Po chwili milczenie przerwał niski, brązowowłosy chłopiec.
- Czy ktoś ich widział?
- Nie wiem, czy nie poszli do szpitala… - odezwała się jakaś dziewczyna.
- Nawet jeśli schowali się w szpitalu, raczej nie uda im się uratować.
- Czy ktoś w ogóle wie, co oni tym razem zrobili?
Tymczasem syn Hadesa jak burza przemierzył cały obóz wzdłuż i wszerz, aż w końcu wpadł do szpitala. W międzyczasie nieco ochłonął i zaczął układać całkiem spójne, chyba adekwatne i nawet wykonalne plany ukarania dwóch żartownisiów.
- Hej, tu nie wolno biegać! – Zdecydowany głos zatrzymał go na moment. Obrócił się. Kilka metrów od niego, w drzwiach prowadzących z korytarza do jednego z pomieszczeń stała podenerwowana blondynka w białym stroju. Nico nie był pewien, ale chyba miała na imię Maureen.
- Nie biegam.
- To idź wolniej, tu ma być spokój – powiedziała zirytowana.
- Będę szedł wolniej, jeśli mi powiesz, czy są tu Hoodowie.
- Po co ci oni? – Zmrużyła oczy.
Chłopak szybko domyślił się, że jest to jedna z tych osób, które nadal nie zaufały mu choćby w najmniejszym stopniu. Jako córka boga lekarzy miała pewnie prawo do niejakiej nieufności wobec Pana Umarłych i jego dzieci, ale Nico i tak to zdenerwowało. Przyjaźnił się z jej bratem, przez prawie miesiąc praktycznie mieszkał w szpitalu, pomagając jej rodzeństwu, a wcześniej razem z Reyną zapobiegł wojnie między Grekami i Rzymianami. To chyba wystarczy, by zacząć go przynajmniej szanować?!
- Ta informacja nie jest ci do niczego potrzebna – powiedział chłodno. Nie miał zamiaru się jej podlizywać, to zdecydowanie nie było w jego stylu.
- To szkoda, bo w takim razie ja uznam, że informacja o miejscu pobytu braci Hood nie jest do niczego potrzebna tobie.
- Można by pomyśleć, że jako lekarka powinnaś być nieco milsza. – Uśmiechnął się półgębkiem, bezczelnie.
Pewnie nie powinien się wyżywać na bogom ducha winnej dziewczynie, ale dawało mu to jakąś satysfakcję.
Blondynka zarumieniła się lekko, trudno powiedzieć, czy ze wstydu, czy z wściekłości.
- Powód wizyty albo wypad!
- A jeśli wybiorę wypad, które z nas wypadnie?
- Co tu się dzieje? – W kłótnię wdarł się trzeci głos.
- Will! – krzyknęła córka Apolla. – Doskonale, zajmij się nim, bo ja zaraz złamię trzeci punkt przysięgi Hipokratesa.
Po tych słowach odwróciła się na pięcie i jak najszybciej odeszła w bliżej nieokreślonym kierunku.
- Co zrobiłeś Clevleen? – spytał starszy z chłopaków. – Normalnie jest do rany przyłóż, ostatni raz wdziałem ją tak wściekłą… ee… - podrapał się po głowie – chyba po ostatniej bitwie, gdy Jonas, tamten dziesięciolatek, stwierdził, że nie będzie jadł ambrozji, bo zbrzydły mu już muffinki jego mamy.
- To doprawdy fascynujące, Will – mruknął Nico. Humory Clevleen nie interesowały go w najmniejszym stopniu. – Nie jesteś przypadkiem zajęty?
Syn Apolla spojrzał po sobie. Kitel zsunął mu się nieco z prawego ramienia, więc go poprawił. Blondyn uśmiechnął się.
- Nie, Miriam ma się już lepiej. Założyła koszulkę pochlapana krwią centaura. To drugi taki przypadek w ciągu ostatnich kilku lat, naprawdę, Hoodowie mogliby się bardziej postarać…
- To świetnie – przerwał mu Nico. – Czy oni tu są?
- Tak myślałem, że nie przyszedłeś, aby porozmawiać – westchnął blondyn. – Bracia Hood? Po co ci oni?
- Dowiesz się, gdy…
W następnej sekundzie Nico przerwał, a po czterech kolejnych był już niemal na drugim końcu korytarza, gdzie z jednego z pokojów wyszły dwie osoby.
- Hood! – wrzasnął brunet. – Zapłacicie mi za to!
- Ups – syknął Travis, mrugając do brata. – Co tam, Nico?
Chłopak podchodził do nich powoli, przenosząc morderczy wzrok z jednego na drugiego i z powrotem.
- Jeśli myślicie, że ujdzie wam to na sucho… - zaczął syn Hadesa.
Nagle poczuł dłoń na swoim ramieniu. Will patrzył na niego pytająco, ale od razu puścił go, gdy zobaczył jego minę.
- Słuchaj, nie mogę ci pozwolić na zabicie ich w szpitalu…
Synowie Hermesa odetchnęli i spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- To zabiję ich zaraz po wyjściu ze szpitala.
- Co oni zrobili?
- Nic takiego… - zaczął Travis.
- POMALOWALI MÓJ POKÓJ NA RÓŻOWO! – wrzasnął Nico.
Przez chwilę panowała cisza.
- A… aha. – Will odezwał się jako pierwszy. – No… to…
- Niespodzianka! – zawołali bracia, szczerząc zęby. Od razu po tym rzucili się do wyjścia i zniknęli za drzwiami. Trzaśnięcie rozniosło się echem po korytarzu.
- Oni mają zginąć – warknął syn Hadesa, ruszając za nimi.
- Ej, czekaj. – Will zatrzymał go. – Czy to aż takie straszne, by ich zabijać?
Nico złapał go za rękę i pociągnął na zewnątrz. Maszerował szybkim krokiem, niepewny jego celów blondyn szedł za nim, a obozowicze, których mijali po drodze, patrzyli na nich ze zdumieniem.
Dotarli pod domek Hadesa. Brunet wepchnął drugiego chłopaka do środka.
- Nadal uważasz, że to nie aż tak straszne?!
Will rozejrzał się. Ściany zostały pomalowane na najbardziej jaskrawy odcień różu, jak w życiu widział. Miejscami można było dostrzec poprzedni, beżowy kolor; widać było, że twórcy spieszyli się. Również podłoga była zachlapana farbą.
Starszy chłopak roześmiał się. Wciąż chichocząc, podszedł do ściany i nabrał na palec trochę farby. Nico obserwował go uważnie, jednak nie dość, by uchylić się przed ręką zostawiającą na jego policzku różowy ślad.
- Solace! - Ze złością potarł twarz.
- Powiem ci, że to wcale nie wygląda tak źle. Może powinieneś rozważyć zostawienie tego koloru.
- Solace, ostrzegam cię…
Blondyn wyciągnął rękę i starł resztę farby z policzka przyjaciela.
- Ostrzegam, jeśli będziesz ich bronić, to…
- To co?
Nie w głowie było mu jednak kończenie swojej groźby, gdy zobaczył usta Willa zbliżające się do jego ust.
Hej, hej!
OdpowiedzUsuńW końcu nowe opowiadanie! Jupijajajajajajajaj! Tyle czekałam!
Oh, o Nico! Lubię go! Kto by go nie lubił? Naprawdę bardzo fajne opowiadanie. Prima aprilis w obozie herosów – świetny pomysł :) I tak końcówka... Ah, oh! Na koniec dnia dostałam taką fajną niespodziankę!
,,Wychodząc z kantyny wrzucił ją do kosza." – rzucił mi się w oczy tylko ten błąd. Nie ma przecinka :)
Z niecierpliwością czekam na kolejne!
Pozdrowionka,
Bianka!
Oczywiście masz rację, musiało mi to umknąć podczas sprawdzania. Przecinek jutro się pojawi;)
UsuńCieszę się bardzo, że Ci się podobało, ale jeszcze bardziej, że czekałaś;)
Miłego końca dnia i początku tygodnia!
Nico! Bogowie- jak ty cudnie piszesz! Ale czemu tak dawno nic nie wstawiałaś? Wspaniałe... Idę zabrać się za kolejne twoje opowiadania :) Pisz dalej, ok?
OdpowiedzUsuńDziękuję za tak miłe słowa! ^^
UsuńStrachu bez, kolejne rzeczy się piszą i pisać będą. Za czas jakiś coś się pojawi, mam nadzieję, że prędzej niż później;)
W takim razie życzę miłej lektury i przyjemnego końca dnia:)